Fikaton, dzień szósty
Sep. 6th, 2006 04:42 pmUchh. Ten prompt bardzo mi się podobał i zasługiwał na dużo, dużo więcej. Ale to od Was, bo u mnie wyszło coś dziwnego.
Dla Semele
upupa_epops
Nigdy nie pytali o więcej, niż chciała im powiedzieć. Nigdy też nie donieśli na nią, nie sprzedali ani za dziesięć, dwadzieścia, ani trzydzieści tysięcy dolarów, nie zawiedli jej zaufania.
Nie potrafiła tego zrozumieć (może nie chciała), ale ponieważ było jej to potrzebne, zaakceptowała i była wdzięczna, chociaż nigdy nie miała czasu tego powiedzieć.
Teraz też nie miała czasu, powinna już zniknąć z hotelu. Wpatrywała się w telefon i po raz kolejny wahała się, co zrobić. Mogłaby zadzwonić i pomoc zjawiłaby się szybko, wiedziała o tym, w końcu to byłby już trzeci raz w przeciągu dwóch lat, kiedy wyjmowała zniszczoną kartkę w kieszeni, by spojrzeć na numery, których i tak dawno temu nauczyła się na pamięć. Dzwoniła, a oni jej pomagali. Po prostu.
To wszystko zaczęło się na kilka godzin przed przybyciem ekip ratunkowych. Po tym, jak rozpracowali i rozbroili Innych, udało im się znaleźć stację nadawczą i wysłać sygnał ratunkowy. Jack, Sayid i Sawyer przyszli do siedzącej samotnie na plaży Kate. Bawiła się samolocikiem i z niedowierzaniem słuchała ich planu. Wszystko mieli już ustalone. Perukę, plecak, małe zamieszanie na statku, niewielki sztuczny tłum przed autobusem do hotelu, zaufana osoba w Sydney, potem prywatny samolot do Hongkongu (Mnie nie pytaj, Piegusku, Sun sama się zaoferowała), a dalej zrobi, co zechce. Zostawią jej numery, pod które ma dzwonić w razie czego, adres mailowy, na który będą pisać, jeśli któreś z nich się przeprowadzi. Mogą jej pomóc, kiedy będzie potrzebowała, musi tylko dać znać.
Kate nie była przekonana. Zawsze sama decydowała. Teraz ktoś inny wymyślił wszystko za nią, a ona miała się dostosować. Już chciała powiedzieć, że nie, że sobie poradzi, ale powstrzymała się. Bo co zrobi? Dobrze wiedziała, że nie ma zielonego pojęcia, co dalej. Na własną rękę tylko ściskałaby w dłoni samolocik i czekała na pierwszą możliwość ucieczki. A oni mieli plan. Zrobią to i to, ona ukryje się tu, Charlie i Claire zaczną się kłócić tam… Kiwnęła głową, że się zgadza. Może się nie udać, ale to i tak więcej niż jej „Może się uda”.
Wrócili do swoich zajęć – pakowania (Jack), odwiedzenia grobów (Sayid) czy zjedzenia swojej ostatniej papai na wyspie (Sawyer). Żadne z nich nie mówiło już nic na temat planu, tylko Sun, kiedy uściskały się na pożegnanie, powiedziała cicho, że samolot będzie czekał za tydzień o piątej w umówionym miejscu, a Charlie szepnął: Zadzwoń.
Następne kilka dni było twardym powrotem do rzeczywistości przedwyspowej. Kate tak bardzo przyzwyczaiła się, że nie musi już uciekać, że ciężko jej było ponownie zachowywać stałą czujność. Przeklinała się w duchu, że w końcu wzbudzi czyjeś zainteresowanie, że gdzieś zgubiła swoje opanowanie. Zrozumiała, że gdyby nie dali jej planu, zostałaby złapana pierwszego dnia.
Kiedy dotarła do Hongkongu było jeszcze gorzej. Nie wiedziała, co dalej. Poszła do najbliższego baru i siedząc w ciemnym kącie i popijając piwo, próbowała zdusić chęć wyciągnięcia kartki i wybrania któregoś numeru. Zamiast tego podjęła kilka decyzji, zaplanowała następne ruchy.
Pierwszy telefon wykonała dopiero cztery miesiące później, w Los Angeles. Z budki telefonicznej w Chinatown zadzwoniła do Sayida. Bardzo mocno zaciskała palce na słuchawce. Bądź tam, proszę, bądź tam.
- Halo? – Kate ugięły się kolana, oparła się ciężko o brudną ścianę.
- Sayid… to ja. – Nie chciała brzmieć tak rozpaczliwie, załamał jej się głos. – Jestem w Los Angeles i…
- Widziałem w wiadomościach, Kate. Czekałem na telefon. Powiedz, gdzie jesteś, już jadę.
Kate podała mu adres baru i odwiesiła słuchawkę. Mimo że ścigali ją teraz jak zaszczute zwierzę, od Hongkongu nie czuła się tak bezpiecznie. Nasunęła bejsbolówkę głębiej na czoło i wyszła na ulicę. Po dziesięciu minutach podjechał czarny jeep, Kate rozpoznała Sayida za kierownicą i szybko wsiadła do samochodu.
Przez chwilę jechali w milczeniu. Kate najchętniej zamknęłaby oczy i rozkoszowała się spokojem i bezpieczeństwem, choćby bardzo ulotnym. Ale nie mogła.
- Ten policjant… - zaczęła i nie wiedziała, co chciała powiedzieć. Wytłumaczyć się? Sayid nigdy jej nie osądzał. – Nie chciałam.
Sayid rzucił jej przelotne spojrzenie.
- Wiem, Kate. Poza tym, nie zabiłaś go. Tylko ogłuszyłaś.
Kiwnęła głową.
- Teraz muszę szybko wyjechać z Los Angeles. Jak najszybciej. Dlatego zadzwoniłam. Przepraszam, jeśli…
- Właśnie dlatego daliśmy ci numery – przerwał jej Sayid. - Żebyś dzwoniła.
Kate stwierdziła, że mężczyzna obok w ogóle się nie zmienił. Liczyła, że będzie właśnie tak, wiedziała, że ten numer najprościej jej będzie wykręcić.
- Las Vegas.
Kiwnęła głową na znak zgody i zamknęła oczy.
Drugi telefon był trudniejszy, ale nie miała wyjścia.
- Jack, potrzebuję lekarza.
Przyjechał do jej motelu w niecałe dwadzieścia minut. Na widok czerwonej plamy na jej dżinsach zmarszczył brwi. Pomógł jej usiąść, rozciął lewą nogawkę i przyjrzał się ranie.
- Nie jest najgorzej, ale wolałbym…
- Jack, wiesz, że nie mogę.
Pokiwał głową i sięgnął do swojej torby.
- Masz tu jakiś alkohol?
- Do dezynfekcji?
- Do picia. Przyda ci się, będzie bolało.
Wyjęła z szafki koło łóżka butelkę whisky.
- Twoje zdrowie, Jack – powiedziała cicho i upiła łyk. Obserwowała go uważnie, czuła się, jakby to nie ją opatrywał, jakby była tylko widzem. Ale widza nie powinno boleć. Auć. Napiła się znowu.
Przez jakiś czas żadne z nich się nie odzywało, on dezynfekował i zszywał, ona od czasu do czasu popijała. Nie mogła wypić za dużo, jutro rano musi dalej uciekać. Ale w tym momencie było jej ciepło i czuła ręce Jacka na swoim udzie. Kiedy dawno temu o tym myślała, nie wyobrażała sobie, że będzie jej dotykał tak aseksualnie, w tanim motelu, w biegu między jego ustabilizowanym życiem a jej ciągłym uciekaniem. Wzruszyła ramionami. Życie. Skoro nic nie wydarzyło się na wyspie, nic nie wydarzy się też poza nią.
Kiedy skończył, spojrzał na nią swoimi wiecznie poważnymi oczami.
- I jak?
- W porządku.
Chciał coś powiedzieć, widziała to w jego spojrzeniu. Może ona też powinna, ale nie wiedziała, co. Wstał, zaczął pakować swoją torbę, zerkając na kobietę siedzącą na łóżku.
- Kate… - zaczął.
- Dziękuję, Jack – powiedziała w tym samym momencie i cokolwiek chciał jej powiedzieć, zmienił zamiar.
- Potrzebujesz jeszcze czegoś?
- Nie, teraz się prześpię, a jutro ruszam dalej.
- Gdzie? – spytał, zanim zdążył pomyśleć. To było głupie, wiedział o tym. Poprosiła go o pomoc, nie zamierzała mu się zwierzać.
- Do Luizjany – powiedziała, czym zaskoczyła ich oboje. Jack uśmiechnął się i ruszył do drzwi. Zatrzymał się z dłonią na klamce. – Zadzwoń, kiedy znów będziesz w mieście. Powodzenia, Kate.
I wyszedł.
Dwa razy się udało. Powinno udać się trzeci raz. Wystarczyło zadzwonić i przyjechałby. Nie wiedziała, co będzie, kiedy się spotkają, ale nie wątpiła, że jej pomoże. Poza tym, jeśli nie zadzwoni, za dwie, może trzy godziny zjawi się policja.
Wykręciła numer.
- Halo?
- Sawyer? To ja, Kate.
Dla Semele
Nigdy nie pytali o więcej, niż chciała im powiedzieć. Nigdy też nie donieśli na nią, nie sprzedali ani za dziesięć, dwadzieścia, ani trzydzieści tysięcy dolarów, nie zawiedli jej zaufania.
Nie potrafiła tego zrozumieć (może nie chciała), ale ponieważ było jej to potrzebne, zaakceptowała i była wdzięczna, chociaż nigdy nie miała czasu tego powiedzieć.
Teraz też nie miała czasu, powinna już zniknąć z hotelu. Wpatrywała się w telefon i po raz kolejny wahała się, co zrobić. Mogłaby zadzwonić i pomoc zjawiłaby się szybko, wiedziała o tym, w końcu to byłby już trzeci raz w przeciągu dwóch lat, kiedy wyjmowała zniszczoną kartkę w kieszeni, by spojrzeć na numery, których i tak dawno temu nauczyła się na pamięć. Dzwoniła, a oni jej pomagali. Po prostu.
To wszystko zaczęło się na kilka godzin przed przybyciem ekip ratunkowych. Po tym, jak rozpracowali i rozbroili Innych, udało im się znaleźć stację nadawczą i wysłać sygnał ratunkowy. Jack, Sayid i Sawyer przyszli do siedzącej samotnie na plaży Kate. Bawiła się samolocikiem i z niedowierzaniem słuchała ich planu. Wszystko mieli już ustalone. Perukę, plecak, małe zamieszanie na statku, niewielki sztuczny tłum przed autobusem do hotelu, zaufana osoba w Sydney, potem prywatny samolot do Hongkongu (Mnie nie pytaj, Piegusku, Sun sama się zaoferowała), a dalej zrobi, co zechce. Zostawią jej numery, pod które ma dzwonić w razie czego, adres mailowy, na który będą pisać, jeśli któreś z nich się przeprowadzi. Mogą jej pomóc, kiedy będzie potrzebowała, musi tylko dać znać.
Kate nie była przekonana. Zawsze sama decydowała. Teraz ktoś inny wymyślił wszystko za nią, a ona miała się dostosować. Już chciała powiedzieć, że nie, że sobie poradzi, ale powstrzymała się. Bo co zrobi? Dobrze wiedziała, że nie ma zielonego pojęcia, co dalej. Na własną rękę tylko ściskałaby w dłoni samolocik i czekała na pierwszą możliwość ucieczki. A oni mieli plan. Zrobią to i to, ona ukryje się tu, Charlie i Claire zaczną się kłócić tam… Kiwnęła głową, że się zgadza. Może się nie udać, ale to i tak więcej niż jej „Może się uda”.
Wrócili do swoich zajęć – pakowania (Jack), odwiedzenia grobów (Sayid) czy zjedzenia swojej ostatniej papai na wyspie (Sawyer). Żadne z nich nie mówiło już nic na temat planu, tylko Sun, kiedy uściskały się na pożegnanie, powiedziała cicho, że samolot będzie czekał za tydzień o piątej w umówionym miejscu, a Charlie szepnął: Zadzwoń.
Następne kilka dni było twardym powrotem do rzeczywistości przedwyspowej. Kate tak bardzo przyzwyczaiła się, że nie musi już uciekać, że ciężko jej było ponownie zachowywać stałą czujność. Przeklinała się w duchu, że w końcu wzbudzi czyjeś zainteresowanie, że gdzieś zgubiła swoje opanowanie. Zrozumiała, że gdyby nie dali jej planu, zostałaby złapana pierwszego dnia.
Kiedy dotarła do Hongkongu było jeszcze gorzej. Nie wiedziała, co dalej. Poszła do najbliższego baru i siedząc w ciemnym kącie i popijając piwo, próbowała zdusić chęć wyciągnięcia kartki i wybrania któregoś numeru. Zamiast tego podjęła kilka decyzji, zaplanowała następne ruchy.
Pierwszy telefon wykonała dopiero cztery miesiące później, w Los Angeles. Z budki telefonicznej w Chinatown zadzwoniła do Sayida. Bardzo mocno zaciskała palce na słuchawce. Bądź tam, proszę, bądź tam.
- Halo? – Kate ugięły się kolana, oparła się ciężko o brudną ścianę.
- Sayid… to ja. – Nie chciała brzmieć tak rozpaczliwie, załamał jej się głos. – Jestem w Los Angeles i…
- Widziałem w wiadomościach, Kate. Czekałem na telefon. Powiedz, gdzie jesteś, już jadę.
Kate podała mu adres baru i odwiesiła słuchawkę. Mimo że ścigali ją teraz jak zaszczute zwierzę, od Hongkongu nie czuła się tak bezpiecznie. Nasunęła bejsbolówkę głębiej na czoło i wyszła na ulicę. Po dziesięciu minutach podjechał czarny jeep, Kate rozpoznała Sayida za kierownicą i szybko wsiadła do samochodu.
Przez chwilę jechali w milczeniu. Kate najchętniej zamknęłaby oczy i rozkoszowała się spokojem i bezpieczeństwem, choćby bardzo ulotnym. Ale nie mogła.
- Ten policjant… - zaczęła i nie wiedziała, co chciała powiedzieć. Wytłumaczyć się? Sayid nigdy jej nie osądzał. – Nie chciałam.
Sayid rzucił jej przelotne spojrzenie.
- Wiem, Kate. Poza tym, nie zabiłaś go. Tylko ogłuszyłaś.
Kiwnęła głową.
- Teraz muszę szybko wyjechać z Los Angeles. Jak najszybciej. Dlatego zadzwoniłam. Przepraszam, jeśli…
- Właśnie dlatego daliśmy ci numery – przerwał jej Sayid. - Żebyś dzwoniła.
Kate stwierdziła, że mężczyzna obok w ogóle się nie zmienił. Liczyła, że będzie właśnie tak, wiedziała, że ten numer najprościej jej będzie wykręcić.
- Las Vegas.
Kiwnęła głową na znak zgody i zamknęła oczy.
Drugi telefon był trudniejszy, ale nie miała wyjścia.
- Jack, potrzebuję lekarza.
Przyjechał do jej motelu w niecałe dwadzieścia minut. Na widok czerwonej plamy na jej dżinsach zmarszczył brwi. Pomógł jej usiąść, rozciął lewą nogawkę i przyjrzał się ranie.
- Nie jest najgorzej, ale wolałbym…
- Jack, wiesz, że nie mogę.
Pokiwał głową i sięgnął do swojej torby.
- Masz tu jakiś alkohol?
- Do dezynfekcji?
- Do picia. Przyda ci się, będzie bolało.
Wyjęła z szafki koło łóżka butelkę whisky.
- Twoje zdrowie, Jack – powiedziała cicho i upiła łyk. Obserwowała go uważnie, czuła się, jakby to nie ją opatrywał, jakby była tylko widzem. Ale widza nie powinno boleć. Auć. Napiła się znowu.
Przez jakiś czas żadne z nich się nie odzywało, on dezynfekował i zszywał, ona od czasu do czasu popijała. Nie mogła wypić za dużo, jutro rano musi dalej uciekać. Ale w tym momencie było jej ciepło i czuła ręce Jacka na swoim udzie. Kiedy dawno temu o tym myślała, nie wyobrażała sobie, że będzie jej dotykał tak aseksualnie, w tanim motelu, w biegu między jego ustabilizowanym życiem a jej ciągłym uciekaniem. Wzruszyła ramionami. Życie. Skoro nic nie wydarzyło się na wyspie, nic nie wydarzy się też poza nią.
Kiedy skończył, spojrzał na nią swoimi wiecznie poważnymi oczami.
- I jak?
- W porządku.
Chciał coś powiedzieć, widziała to w jego spojrzeniu. Może ona też powinna, ale nie wiedziała, co. Wstał, zaczął pakować swoją torbę, zerkając na kobietę siedzącą na łóżku.
- Kate… - zaczął.
- Dziękuję, Jack – powiedziała w tym samym momencie i cokolwiek chciał jej powiedzieć, zmienił zamiar.
- Potrzebujesz jeszcze czegoś?
- Nie, teraz się prześpię, a jutro ruszam dalej.
- Gdzie? – spytał, zanim zdążył pomyśleć. To było głupie, wiedział o tym. Poprosiła go o pomoc, nie zamierzała mu się zwierzać.
- Do Luizjany – powiedziała, czym zaskoczyła ich oboje. Jack uśmiechnął się i ruszył do drzwi. Zatrzymał się z dłonią na klamce. – Zadzwoń, kiedy znów będziesz w mieście. Powodzenia, Kate.
I wyszedł.
Dwa razy się udało. Powinno udać się trzeci raz. Wystarczyło zadzwonić i przyjechałby. Nie wiedziała, co będzie, kiedy się spotkają, ale nie wątpiła, że jej pomoże. Poza tym, jeśli nie zadzwoni, za dwie, może trzy godziny zjawi się policja.
Wykręciła numer.
- Halo?
- Sawyer? To ja, Kate.
no subject
Date: 2006-09-06 11:58 pm (UTC)